22.12. Stanisław Olędzki, Debiut i prawykonanie.
MIESIĘCZNIK SPOŁECZNO-KULTURALNY „KONTRASTY” nr 3/1977
DEBIUT I PRAWYKONANIE
Styczeń w Filharmonii Białostockiej był znamienny dla całokształtu założonych przez jej dyrekcję planów repertuarowych. Jak już chyba powszechnie wiadomo, bieżący sezon koncertowy dosyć znacznie odbiega od poprzednich, górując nad nimi przede wszystkim pod względem atrakcyjności i różnorodności gatunkowej, a także i stylistycznej. Pierwszy miesiąc roku 1977 zdaje się potwierdzać pomyślne przepowiednie znawców kabalistyki. Filharmonia zaoferowała taki zestaw koncertów, w którym każdy mógł znaleźć interesujące propozycje. Odbyły się w tym czasie recitale: fortepianowy Macieja Poliszewskiego, organowy Andrzeja Chorosińskiego, gitarowy Jovana Jovicića, koncerty symfoniczne, podczas których przedstawiono białostockie prawykonanie Mszy koronacyjnej Mozarta i estradową wersję Halki Moniuszki. Miłośnicy lżejszej muzy — wszak to karnawał — zostali zapewne ukontentowani występem orkiestry Białostockiej Filharmonii pod batutą nestora polskich mistrzów muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej — Stefana Rachonia.
Filharmonia białostocka zdaje się wchodzić w kolejną fazę rozwoju, fazę optymalnego nasycenia imprezami środowiska białostockiego (miejskiego — nie wojewódzkiego), przy czym nasycenie to równoważy się z chłonnością tegoż środowiska. Równoważy się obecnie, co nie znaczy, że przy dalszym i konsekwentnym uatrakcyjnianiu repertuaru i równie konsekwentnym uprawianiu działalności wychowującej młodego słuchacza, chłonność ta znacznie się zwiększy. Coraz mniej jest koncertów niedobrych i przeciętnych, coraz częściej stajemy w kolejce po bilety w kasie Filharmonii. Dochodzi jednak czasem do paradoksów: dobre czy wręcz znakomite koncerty mają mniejszą publiczność niż występy całkiem mierne. Tak było z niezapomnianym koncertem zespołu "Con moto ma cantabile" w listopadzie ubiegłego roku; tak też stało się z recitalem utalentowanego pianisty Macieja Poliszewskiego, który wystąpił 5 stycznia w sali Muzeum Okręgowego w Ratuszu. Młody artysta przedstawił ambitny program, na który złożyły się uznane arcydzieła literatury fortepianowej poczynając od Fantazji chromatycznej i fugi Jana Sebastiana Bacha, przez ostatnią sonatę (c-moll op. 111) Ludwiga van Beethovena i Etiudy symfoniczne Roberta Schumanna, a na Walcu „Mefisto" Franciszka Liszta kończąc. Wymieniam cały program owego recitalu, gdyż jest wart szczególnej uwagi, aczkolwiek zdołał przyciągnąć zaledwie dwudziestu kilku słuchaczy. Maciej Poliszewski w swym białostockim debiucie przedstawił się jako pianista wszechstronny, swobodnie operujący stylistyką barokową, klasyczną i romantyczną. Narzucenie sobie dyscypliny w dysponowaniu środkami ekspresji, przy równoczesnym głębokim wniknięciu w treść muzyki, pozwoliło artyście stworzyć bardzo sugestywne w odbiorze i świeże w odczuciu obrazy dźwiękowe ostatniej sonaty Beethovena. To samo powiedzieć można i o Etiudach symfonicznych Schumanna, w których jednak zarysowały się pewne niedostatki w niuansowaniu kolorystyki brzmienia poszczególnych wariacji. I znowu muszę wypominać organizatorom koncertu ten nieszczęsny fortepian, ponieważ właśnie jego ograniczone możliwości dźwiękowe nie pozwalają pianistom na przekazanie wielu pięknych fragmentów czy warstw wykonywanych utworów. Poliszewskiemu udała się jednak sztuka niebywała: w Walcu „Mefisto" Liszta wydawało się, iż pokonał wszelkie mankamenty instrumentu. Chyba za sprawą samego Mefistofelesa fortepian ulegał to lirycznemu zamyśleniu, to demonicznym uniesieniom, to znów chochlikowatej ironii młodego pianisty. Ostatni utwór recitalu pozwala dorzucić do zalet poprzednio wymienionych jeszcze tzw. zacięcie wirtuozowskie, wspaniałą technikę, posługiwanie się z równą swobodą i precyzją lotnymi staccatami, co i potężnymi, brawurowymi pochodami akordowymi.
Z pełnym zainteresowaniem publiczności spotkało się natomiast estradowe wykonanie — jak głosiły afisze — opery Halka Stanisława Moniuszki (13 — 15 stycznia). W rzeczywistości zaproponowano słuchaczom dosyć okrojony zestaw najpopularniejszych numerów opery, czyli raczej operę w przekroju. Taka koncepcja wymagała po części podporządkowania dramaturgii sceny wymogom estrady, stąd też białostockie wykonanie Halki kończyło się optymistycznie słynnym Mazurem. Orkiestra Filharmonii Białostockiej, która potrafi grać bardzo dobrze, a czasem nawet wspaniale, miała swój dobry dzień. Niemała to zasługa dyrygenta Antoniego Wicherka, znakomitego muzyka, znawcy operowego gatunku i mistrza batuty, szefa Teatru Wielkiego w Warszawie. Orkiestra brzmiała doskonale zarówno w tutti jak i partiach solowych, dobrze szła za ręką dyrygenta niuansując, na ile była w stanie, dynamiczny i agogiczny wymiar muzyki. Takiego wykonania Mazura nie powstydziłaby się zapewne żadna z najlepszych filharmonicznych orkiestr w kraju. Na równie wysokim poziomie artystycznym stały partie wokalne, w których wystąpili: Anna Lisowska i Barbara Nieman — soprany, Bogdan Paprocki — tenor, Jan Czekay — baryton i Edmund Kossowski — bas.
Mniej udany był występ orkiestry w VI Symfonii tzw. "Pastoralnej" Beethovena. Poza kilkoma usterkami technicznymi, raziła ogólnie nieprecyzyjna gra smyczków i brak zdecydowanej koncepcji utworu u dyrygenta Romana Zielińskiego. Zwłaszcza dwie początkowe części mogły znużyć słuchacza swą monotonią. Należy jednak przyznać, że są to chyba w ogóle najtrudniejsze pod względem interpretacyjnym fragmenty symfoniki beethovenowskiej. Następne trzy części VI Symfonii wypadły o wiele bardziej interesująco.
Znacznie korzystniejsze wrażenie pozostawiło prawykonanie białostockie Mszy koronacyjnej Mozarta, przy współudziale Warszawskiego Chóru Międzyuczelnianego pod dyrekcją Janusza Dąbrowskiego i grupy solistów w składzie: Barbara Nowicka — sopran, Barbara Imalska — alt, Henryk Grychnik — tenor i Zdzisław Krzywicki — bas. Ewenement ten byłby bardziej radosny, gdyby partię chóralną wykonał Chór Akademii Medycznej w Białymstoku, tym bardziej że leży ona chyba całkowicie w zasięgu możliwości tego zespołu.
Wykonanie Mszy Mozarta zwróciło uwagę na alarmujący stan chóralistyki na naszym terenie. O tym jednak, jak i o wychowywaniu młodego pokolenia melomanów — za miesiąc.
Stanisław Olędzki